wtorek, 5 października 2010

Dzik monstrualny - cz. 1

Ivo Stanković


„Dzik Monstrualny”

(wersja z maszynopisu – powiedzmy wiernie skorygowana [bez korekty, wynikającej nawet z upływu czasu] 11.01.2010, późny wieczór )


„To wszystko przenikać będzie
Dzik ohydy, przemocy, gwałtu
Tym gorszy, że Monstrualny”

Nieznane


Adrianowi i Łukaszowi za to, że starali się mnie zrozumieć,
Dagmarze i Basi, że znalazły czas aby mnie wysłuchać,
Izie, która ironicznie się uśmiechała.


_____________________________________________________________________

Rozdział 1

Czułem, że przebywam w tym barze już chyba ostatni raz, są pewne granice, po przekroczeniu których człowiek przestaje lubić miejsca i ludzi. Ja waśnie byłem w takim położeniu – te kilka stolików ustawionych pod stropem, zmurszałym i niebezpiecznie ugiętym, to barmanka, coraz grubsza i bardziej chamska niż za pierwszym razem, zmusiły mnie do przekroczenia pewnej granicy.
- Ty gruba, może zamkniesz wreszcie to ryło? – Tu są ludzie. Rzekłem jakby od niechcenia, tak po prostu mi się wyrwało.
W barze zaległa cisza, wszyscy zaczęli mi się przyglądać. Znali mnie do jasnej cholery. Czułem coś w powietrzu, które przesiąknięte było odorem starego wina i wyrzyganego piwa, wszyscy czuli to samo i tylko czekali na sygnał. Gość w kącie, przy ostatnim, zarezerwowanym do gry w domino, stoliku już podnosił swój kanciasty zad, szykowało się niezłe mordobicie. Zacisnąłem mocno pieści – tak pewnie nie skorzystam z ich usług, dostanę kilka razy w mordę, może raz w jaja i skończy się na silnym bólu w miejsca przy którym nie wspomina się przy dziewicach.
- Ty knypek!! Przeproś panią przy barze, bo mnie obraziłeś – składnia nie należała chyba do ulubionych zajęć dominowca. Co miałem robić. Przeprosiny zniszczyłyby mój prestiż, chodziłem do tego baru już dwa lata, od samego początku, miałem swój własny stolik, zamawiałem „to co zwykle” i teraz miałem się ugiąć?
- Knypek, to do babci....
Cios był tak potężny, że znalazłem się pod stolikiem gryząc nieheblowany parkiet. Facet znał się na robocie. Już po sekundzie leżałem na blacie stołu i otrzymałem przewidywalne uderzenie w worek mosznowy, które sprawiło ze zemdlałem.


***
Pobudka w rynsztoku nie należy do najlepszej chwili w życiu. Odór gówna po takim doświadczeniu ciągnie się za tobą jeszcze długo, dłużej trwa tylko wspomnienie, które mnie nie opuszcza już od dobrego tygodnia. Jest piękny, niedzielny poranek. Kawa, której wprost nie cierpię stoi na klejącym stoliku, za moment zostanie doprawiona sześcioma kostkami cukru – to ma stymulować moje dzisiejsze pisanie. Wprawdzie mam ochotę się zerzygać, ale pęd do maszyny jest mocniejszy. Do tego scenariusza przymierzam się od tygodnia, to znaczy od wyproszenia – delikatnie mówiąc – z kafejki, przepraszam speluny. Jest okropna różnica miedzy kafejką a speluną, nawet spelunką tylko. Roztrząsanie podobnych problemów nie nadaje się na niedzielny poranek. Ale powrót do tematu na dłuższą metę jest konieczny.
Dzwonek do drzwi. Kto to może do cholery być? Wstaję leniwie od mojej trzeciej ręki i krzycząc „zara” posunąłem do drzwi. Za nimi stała moja muza, utajniona w najgłębszych zakamarkach mojej duszy – schorowanej z braku miłości, jakiejkolwiek, byleby tylko była. A tu proszę! Cud.
- Witaj Sofronow, mogę wejść? – pytanie, ludzie co za pytanie, gdyby słuchano tego głosu u zarania dziejów nie byłoby religii, lecz aksamitny, pełen niedzielnej delikatności głosik mojej bogini rządziłby światem miłością i dobrodusznością.
- Wejdź oczywiści, nie spodziewałem się ... – onieśmielony, ciągle jakby we śnie cofnąłem się ustępując miejsca nimfie na czwartym piętrze. Nie zauważyłem, że jestem tylko w podartych spodenkach, poplamionej koszuli, a ona cała w czerwieni, swoim blaskiem sprawiała, że miałem na sobie elegancki frak. Czułem dziwne podniecenie gdy zdejmowała płaszcz – czułem jakby zdejmowała już od razu swoje czerwone – jak się domyślałem i marzyłem – majtki i zaraz dojdzie do tego o czym marzę ja i ona...
- Nie wiedziałam, że piszesz? Mogę poczytać – siedziała przy stoliku i popijała kawę z mojego obślinionego kubka. Trochę skrzywiła się czując te kostki cukru, ale pełna niewieściego honoru przełknęła tę słodycz.
- To nie jest nawet zaczęte, nie ma składu i jest niestrawne – ona jednak czytała. Po pierwszym zaledwie zdaniu zapytała – piszesz sztuki.
- Nie to jest scenariusz filmowy.
Słowo „film” spowodowało, że wyraźnie straciła całe swoje opanowanie, zerwała się i momentalnie stanęła trzy centymetry przy moim nosie, tylko tyle dzieliło nas od pierwszego pocałunku. Dziwnie poruszała powiekami i poczułem, że traci cały swój powab, aksamitna otoczka prysnęła i ujrzałem przed sobą zwykłą zdzirę, która zrobi wszystko by zagrać w filmie, nawet najgorszy ją dowartościuje. Znowu zachciało mi się rzygać!! I to koniecznie.

***
Od dłuższego czasu siedziałem w moim ulubionym miejscu, Kawiarence Melancholijnej. Tuż przy stoliku stała piękna, kuta lampa, która oświetlała tylko moje miejsce i to w sposób iście cudowny – padający snop światła macał z lekka filiżankę z czarnym napojem i srebrną łyżeczkę do cukru. W tym faktycznie melancholijnym miejscu bywałem jeżeli nie zawsze to często przynajmniej tuż przed zaśnięciem. Po dniu okropności i praniu cudzych syfów, mogłem patrzeć wreszcie na ludzi podobnych do mnie – brutalnych i chamskich tylko z pozoru, dla zachowania krzepy.
W barze stało osiem stolików, oczywiście nie wszystkie były zajęte, nie mogłem pozwolić na zatłoczenie tego miejsca. W rogu znajdował się bar, taki prawdziwy z najprawdziwszym barmanem mieszającym drinki i koktajle. Mężczyzna nie rzuca się w oczy, tutaj pierwsi są zawsze goście, a obsługa schowana dyskretnie za fasadą delikatnej muzyki stanowiła tylko dodatek, swoim zachowaniem przepraszali wręcz za obecność.

(...) cdn

2 komentarze:

O. pisze...

walcz zatem. wielki brat patrzy.

O. pisze...

...niepokojące, to są Twoje słowa i to co piszesz...