niedziela, 17 stycznia 2016

Przytloczony

Jest prawie pierwsza i skończyłem Pólbrata Christensena. Dawno sie tak nie czułem przytłoczony opowieścią i na każdej stronie czułem siebie. Nie chce pisać o samej powieści ponad to, ze jest wielka. I ze nie pamietam już kiedy żałowałem, ze książka sie kończy, a jak doczytałem te ponad 900 stron do końca to właściwie zauważyłem, ze ona sie dopiero zaczyna. Jezu.....na 900 stronie zaczyna sie opowieść, która dopiero wtedy powinna sie zacząć, a sie kończy. Czytając uświadomiłem sobie, ze każdy potrzebuje swojego miejsca, odniesienia, które pozwoli nam sie zdefiniować. Serio, bez tego ani rusz i co najgorsze, gdziekolwiek pójdziemy, zrobimy..... (Wielokropek dla zorientowanych) to nie oddalamy sie za wiele od dzieciństwa, od naszego bezpiecznego świata....potem dorastamy i tworzymy dzieciństwo innym i - jak powiedział bohater jednego filmu po narodzinach swojego dziecka, ŻYJEMY ŻEBY TWORZYĆ ICH WSPOMNIENIA. jakie to piękne, ludzie nieszczęśliwi, to głownie ci, którzy stracili oparcie i swoje miejsce. Ja to miejsce mam i chociaż jestem na etapie odrzucania wszystkich i wszystkiego (prawie), to wiem ze robię zle i muszę z tym skończyć..... Małe przyjemności, wielkie namiętności, dziecko mówiące przez sen w pokoju obok, znajoma kioskarka, ludzie pamiętający nas z dzieciństwa - to nas może budować i dawać nam oparcie ale trzeba to w sobie pielęgnować.....jak powiedział Bogart w Cassablance: ZAWSZE BĘDZIEMY MIELI PARYŻ. czy to nie jest piękne.....wspomnienia i ich pielęgnowanie, przeczytajcie sobie o czym pisał T. beksinski w swoim ostatnim felietonie, wiedział ze odejdzie, ale napisał jeszcze co jest dla niego ważne.... Łzy spływające po deszczu......skradzione w ogrodzie sąsiada jabłko, wypite z kolegami wino, pierwszy papieros, miłość, przejazd bez biletu autobusem.....wszystko to w sobie niesiemy.....Wrocław, to jest moje miejsce...zawsze bedzie Wrocław.....każdy ma swoją Ingrid Bergman.

niedziela, 10 stycznia 2016

Mięsna taczka.....

Jest taka książka, o facecie, który zawsze miał z górki – był przystojny, wysportowany, osiągał sukcesy i ożenił się na samo koniec z Miss. Prawdziwą dupeczką, która miała w dodatku na to papiery. I wszystko było ok – nawet za bardzo ok. Każdy od samego początku mu zazdrościł, każdy miał wobec niego dwa uczucia (1) ale mu jest dobrze, jest taki niesamowity i wszystko czego się nie dotknie to od razu jest sukces (2) kurwa, jakim pierdolonym fartem akurat on to wszystko ma? Tak bywa podziw i zazdrość – a pomiędzy tym kupa szczęści i nieszczęścia, czegoś co nazywamy życiem, a przepływa nam przez palce. Ale w końcu i naszego bohatera dosięgnęła kara (opinia tych od pkt 2) albo nieszczęście, krzyż pański (tych od punktu 1). I tyle. Wszystko na niego spadło, zawaliło się wszystko to czego nie musiał budować (należało mus się) i czar prysł. Ogrom nieszczęścia go powoli i nawet jeżeli próbował się podnieść to i tak był stracony. Z każdym tak będzie – każdego powali i nikt się nie podniesie, nasze przekleństwo – umysł, wyobraźnia, uczucia – powodują, że emocje są robotnikiem, który toczy przed sobą taczkę mięsa i ma nadzieję, że jest tam coś więcej. NIC NIE MA.