czwartek, 27 listopada 2008

"Bezkresne rejony kryjące sie za fasadą twarzy"







Mirosław Pachucki


„Bezkresne rejony kryjące się za fasadą twarzy”











„(...) I dumnej wspaniałości
twojej kres położy,
A Twój przykład straszliwy
Cały świat zatrwoży (...)”


Torres Villarroel
„Wielki Alamach Salamanki”

za:

A. Carpentier „Eksplozja w Katedrze”




1.

Jakoś nie mogłem się przyzwyczaić do myśli, że moje leczenie dobiega końca. Zawsze próbowałem sobie wyobrazić ten dzień kiedy pielęgniarka lub pracownik administracji powiadomi mnie, że zostaję wypisany. A właśnie teraz się to działo. W podświetlanej od podłogi sali stąpałem niepewnie w kierunku lekarza siedzącego za biurkiem, który nie zwracał na mnie najmniejszej uwagi. Siedział, a raczej tkwił tam niczym Bóg i gryzmolił coś na dużym kawałku papieru jakby to miało jakieś znaczenie. Zauważyłem tylko – tak w ogóle to nie widziałem zbyt dobrze, ponieważ w miejscu, w którym stałem strasznie raziło mnie światło – że na beżowym fartuchu lekarza widnieje duża jak skarabeusz plama atramentu, która nie wiedzieć czemu przesuwała się po kitlu przybierając niesamowite kształty. I wtedy właśnie lekarz podniósł wzrok znad notatek i rzucił w biel przestrzeni wyrok
- Tak... – długo i beznamiętnie, do zupełnego znudzenia przeciągał to w nieskończoność – Jest pan wolny, panie Sofronow. Wolny to nie znaczy wyleczony.
Potakiwałem głową potwierdzając jego słowa. Każdy zdawał sobie sprawę, że w takiej chwili nie należy robić nic innego. Tego wymagał od nas system i stworzone w jego ramach zasady – tylko w tym celu aby było lepiej. Jak najlepiej.
- Nie widzimy najmniejszego sensu w przetrzymywaniu pana dalej w naszym ośrodku, ponieważ pańskie rokowania nie są najlepsze, to znaczy są żadne.
Wstając, przesunął nogami metalowego krzesła po szklanej, podświetlanej podłodze, co nie było najprzyjemniejszym doznaniem. Spiąłem się w sobie, ale nie miałem najmniejszego wpływu na reakcję mojego organizmu, przez moment poczułem się na nowo ogarnięty strachem, spocony i odrzucony jak przed dwoma laty kiedy rozpocząłem kuracje. Doktor zdawał się nie zauważać mojego załamania, które być może było nawet niewidoczne zza bladego światła bijącego od podłogi. Wielokrotnie słyszałem, że sam moment zwalniania, wypisywania, który sam w sobie jest pewnego rodzaju ceremoniałem, kilku skazał na dalsze, wieloletnie leczenie. Nie chciałem się poddawać.
Lekarz podszedł wreszcie do mnie i wręczył zwój sztywnego papieru – nie widziałem go za dokładnie, ponieważ biel papieru zlewała się z bladością podłogi, skutecznie uniemożliwiając identyfikację nie tylko samego zwoju, a co dopiero skrawka jego treści. Nie czułem nic. W oddali pokoju, czy też gabinetu ktoś otworzył drzwi i bez najmniejszego wysiłku mogłem wślizgnąć się w bramę czerni. Schudłem tak bardzo, że nikt mnie nie rozpoznawał. Zostałem skazany na anonimowość.


2.
Kilka dni temu wynająłem to mieszkanie, ale czułem że zupełnie do mnie nie pasowało. Było przestronne, otwarte na ludzi i bardzo jasne. Przez cały boży dzień. Zmuszałem się do wypoczynku – zgodnie z instrukcja zapisaną na zwoju: Niech pan odpoczywa, ciągle i nieustannie. Praca, ruch i większy entuzjazm mogą spowodować uraz.
- Chyba nie chce mieć pan znowu urazu? – nie wiem dlaczego, ale tak właśnie zabrzmiały słowa gazeciarza.
- O czym pan mówi? O jakim urazie? – podskoczyłem w jego kierunku by zareagować w jakikolwiek sposób. Musiałem. Straciłem przytomność i odzyskałem ją dopiero w chwili kiedy przyniesiona gazeta straciła już sporo na aktualności.
Znowu tylko siedziałem, leżałem i spałem. Broń boże żadnej aktywności. Zwój leżał na podłodze, a ja nie miałem siły go w żaden sposób dosięgnąć – a miał być moim przewodnikiem w pierwszych dniach po wyjściu ze szpitala.
Wyrzuciłem z siebie te wszystkie głupie pomysły, które krążyły pod moją czaszką i zapomniałem o wszystkim. Wrzuciłem na siebie trochę przyduży płaszcz, jakieś buty - znalezione na środku pokoju i wyszedłem na Miasto. Znałem to miasto bardzo dobrze. Miasta nie zmieniają się już tak bardzo jak kiedyś. Wystarczy pokręcić się trochę po okolicy aby nabrać pewności siebie, przyzwyczaić się do otoczenia, otoczenie przyzwyczaja się niewątpliwie troszeczkę dłużej. Przeszedłem parę przecznic, skręciłem w dużą bramę i po kilku sekundach znalazłem się na placu, z którego widać było okna gabinetu Konstancji. Światło paliło się jak zwykle, bez zastanowienia ruszyłem schodami do góry. Oblicze samej klatki schodowej zmieniło się nie do poznania – straciło wiele ze swojego surowego uroku; nie było takie dekadenckie, a właściwie obskurne. Było za to bardziej eleganckie, nobliwe. Mieszczańskie.
Gdy dotarłem na właściwe piętro nie zastanawiałem się zbytnio nad skorzystaniem z dzwonka, energicznie pchnąłem drzwi i wszedłem do środka znanego mi doskonale mieszkania. Od razu zauważyłem Konstancję w zwiewnym szlafroku przenoszącą kubek czegoś parującego do gabinetu.
- Nie było cię u nas dwa lata, dwa cholernie długie lata – moje pojawienie nie wywołało na niej wrażenia jakie chciałbym żeby wywołało.
Zaciągając się dymem papierosowym znaczyła duże koła w przestrzeni między nami. Już czułem w nozdrzach woń przypalanej petem skóry na plecach, która odchodząc po kawałku od materii skwierczała w takt niewyobrażalnego obłędu. Wiedzą, że zakreśli jeszcze z dwa, trzy okręgi, podszedłem do niej i bez słowa wtopiłem się w zwiewny szlafrok. Coś mi w tym wszystkim nie pasowało, ale nie byłem w stanie określić co to może być. Uszczypnięty w dupę podskoczyłem energicznie, zatoczyłem się po pokoju i upadłem na fotel stojący przy biurku. Nie chciała zostawić mnie samego, wiedząc jednak że tak musi być, Konstancja udała się do kuchni by zatopić się w ciemność. Zrzuciłem z siebie krępujący ruchy płaszcz i popadłem w odrętwienie – kolory, z początku niewidoczne, mieszały się ze sobą tworząc coś na kształt sklepienia. Im bardziej się w nie wpatrywałem, tym bardziej moje ciało wyginało się w fantastyczny łuk. Zaczynałem już tracić ochotę na taki stan, ale jak zwykle wszystko działo się bez mojego udziału. Bez udziału mojej świadomości. Byłem przerażony coraz bardziej, ale co raz bardziej tego przerażenia pragnąłem.....
3.
Znowu siedziałem w moim pokoju, moim mieszkaniu i wpatrując się tępo w ścianę nie wiedziałem co o tym wszystkim sądzić. Zgodziłem się na kurację, karmiono mnie tabletkami szczęścia X-27, a ja wiedziałem że nic mi one nie pomogą. Co najwyżej opóźnia kolejne ataki. Ćwiczyłem ciało, codziennie siedemdziesiąt trzy przysiady i osiem pompek. Nie, że nie miałem na więcej siły. Ochoty. Tabletki X-27 odbierały ochotę na wszystko co może być przyczyną późniejszego nieszczęścia i w tym tkwiła ich siła – nie pozwalały, nie dawały możliwości, aby pogrążyć się w odrętwieniu. Ale też na każdego działały inaczej.
Znowu zaczynały drgać mi mięśnie – te u ręki – i nie miałem najmniejszego pojęcia co może być tego przyczyną. Ataki, z początku niegroźne, powtarzały się co jakiś czas, ale nie na tyle często aby można mówić o regularności. Usiadłem na kanapie, sięgnąłem po coś mocniejszego – co było mi całkowicie zakazane – i wrócić do miejsca, z którego zabrano mnie do szpitala. Do nakręcenia filmu. Nie wiedziałem jednak gdzie podziałem scenariusz, a nawet czy go kiedykolwiek napisałem. Taki już los.
Znowu zarzuciłem na siebie płaszcz i z jakimiś drobnymi w kieszeni ruszyłem na miasto w poszukiwaniu Albinosa. Scenarzysty, który wiedział o tym filmie, naszym wspólnym, prawie wszystko. Ale to było dwa lata temu i nie mogłem nawet przypuszczać, że Albinosowi może na czymkolwiek zależeć – ludzie zmieniają się o wiele szybciej niż miasta, a może tylko ludzie się zmieniają a miasta pozostają takie same, dostosowują się jedynie do wyobrażeń kiełkujących w naszych mózgach.
Dwa długie, cholerne lata jak dosadnie określiła to Konstancja. Albinos mógł już o wszystkim zapomnieć, miał do tego prawo – niedaleko był taki jeden bar, nazwa zmieniała się kilkakrotnie w czasach kiedy tam regularnie bywali, można w nim było zapomnieć o wszystkim i rozwijać pielęgnowane w sobie pomysły i wariacje na temat pomysłów – najdziwniejszych pomysłów. Jeżeli Albinos czegokolwiek jeszcze poszukuje, to na pewno go tam spotkam. Uzbrojony w takie przekonanie ruszyłem na poszukiwanie Albinosa, mając nadzieję, że jednak się nie zawiodę.
Albinos mieszkał w fatalnych warunkach w centrum Miasta, ale zawsze jakby z boku głównych wydarzeń. Niby w Centrum, ale wszędzie miał daleko. Gdy wpadałem już tam do niego od czasu do czasu to nie czułem się tam najlepiej, a już na pewno czułem się skrępowany otaczającą mnie rzeczywistością. Odrapane ściany, farba pamiętająca czasy przedpotopowe i wszechogarniający mnie ze wszystkich stron bałagan. Przeszedłem przez uchyloną bramę, a właściwie prześlizgnąłem się przez szparę w płacie i znalazłem się na posesji, której wygląd pozostawał wiele do życzenia. Drzwi wejściowe otworzył Albinos, zupełnie tak jakby mnie oczekiwał. Poczułem jak czas cofa się o kilka ładnych lat, że znowu znajduję się w okresie, który tak naprawdę nie ma już nigdy się szans powtórzyć. Pomimo wszystko wierzę, iż czas biegnie liniowo, cały czas do przodu i wszystko co się kiedyś wydarzyło już nie może wrócić. Może, ale tylko w naszych wspomnieniach, które z czasem zacierają się i co raz bardziej odnoszą się do czegoś co nigdy nie miało miejsca. Żyje się tylko w danym momencie, przez kilka lat, a potem tak jak się przyszło z otchłani nie wiadomo czego, w taka samą otchłań się powraca. Tyle tylko, że wracając jesteśmy uzbrojeni w coś czego nie mieliśmy na wejściu w ten świat – świadomość własnej osoby i myśl, że to co sobą reprezentujemy odejdzie i już nigdy nie zostanie powtórzone, przeraża co niektórych z nas szalenie.
Albinos w przymałym dresie, okularach na nosie i w włosach rozbitych jak po uderzeniu pioruna wyglądał dokładnie tak samo jak w dniu w którym odprowadzał mnie do szpitala i mówił, że to nie potrwa zbyt długo. Że niby nie potrwa dwa lata. Nie miałem ochoty wchodzić do środka, z zaciekawieniem obserwowałem jak zza pleców Albinosa wyłania się Konstancja. Muza, o której myślałem przez cały okres pobytu w szpitalu – sentymentalnie, każdego dnia. Nie mogłem tego zmienić, nawet zażywając X-27, w pewnych okresach podawany dożylnie. Konstancja, jej ciało, głos zmieniający się w zależności od pory dnia, stała u boku Albinosa, w jego mieszkaniu – norze stworzonej przez ignorancję i totalny brak kultury.
Staliśmy tak naprzeciw siebie, wpatrywaliśmy się w nasze zmarniałe od upływu czasu twarze i nie bardzo wiedzieliśmy czy mamy sobie coś do powiedzenia. Teraz w ułamku sekundy zdałem sobie sprawę, że coś mi nie pasowało w gabinecie Konstancji jak byłem tam ostatnim razem. Ona najwyraźniej śmierdziała!!!!! Nie z powodu braku higieny. Ona śmierdziała izolatką jaką stworzył dla niej Albinos i jakiej ją umieścił, wiedziała także że jak tylko wrócę to przy najbliższej okazji się o tym przekonam. Właśnie teraz dowiedziałem się o wszystkim co zaszło w trakcie mojej nieobecności i wcale nie było mi z tym lepiej.
- Mogłeś zadzwonić – ta cecha Albinosa zawsze mnie wkurwiała. Żył jak żył, a stwarzał wszelkie cech, znamiona światowego istnienia, tego że tkwi nie wiadomo na jakim poziomie. To jakby odprawiać mszę w knajpie – niby podniośle i uroczyście, ale jakoś nie tak.
- Mogłem, ale nie mam telefonu.
Zrobili mi trochę miejsca i zaprosili do środka. Nie żeby nic się nie zmieniło, ręka Konstancji była jednak zauważalna, a już na pewno dla kogoś kto bywał tu zanim się pojawiła, ale nawet najlepsze czarodziejskie zaklęcie z trudem zamieni gówno w złoto. Mały smrodek zawsze pozostanie.
- Trochę się u ciebie zmieniło, u was – podkreśliłem to „was” – dywan, czyste szklanki.
- Może się napijesz herbaty? – znowu ten podniosły tom, jak u cioci na imieninach.
- Daj mi wody niegazowanej, jak nie masz to może być gazowana i dodaj cukru.
Przesunąłem ręką po poręczy i nie poczułem żadnej chropowatości, wszystko delikatnie wygładzone. Nie chciało mi się wierzyć że aż tyle zmieniło się na lepsze. Przez przypadek ująłem rękę Konstancji, była zimna jak świeży śnieg. Po kilku minutach wrócił z wodą mineralną – najlepszą jaką piłem kiedykolwiek życiu.
- Po co przyszedłeś?
- Myślałem, a właściwie zaczynam myśleć o naszym projekcie, scenariuszu. O Bustosie.
- To chłam, Sofronow. Konsultowałem się z kilkoma facetami. Stwierdzili, że nie jesteśmy na tyle dobrzy aby z tym tematem wyskoczyć. Nikt nie jest.
Staliśmy tak obok siebie. Ja ze szklanką doskonałej wody mineralnej, on z Konstancją u swojego boku i rozmawialiśmy o czymś co tak naprawdę nikogo nie interesowało. Nie mogło już mieć najmniejszego znaczenia. Nie można wrócić po tylu latach, wskoczyć w dawne układy udając że nic się nie zmieniło. Zawołać, już jestem fajnie że poczekaliście do mojego powrotu. Dwa lata w odosobnieniu to nie jest wyjście gracza Scrable do kibla. To coś więcej. Nie potrafię wrócić d dawnej formy, nie wymyślam, a co gorsza nie opisuję już nawet rzeczywistości. Wlałem w siebie resztkę wody i poprawiłem płaszcz, którego nawet nie zdjąłem. Jego szelest powiedział wiele, pozostawiłem poza sobą to co miałem odnaleźć i było mi z tym dobrze.

4.
Próbowałem wsłuchiwać się w rytm miasta, o tej porze zamierającego jedynie na kilka trudno zauważalnych chwil. Może dwie godziny, na pewno nie więcej. Nie kursujące autobusy komunikacji miejskiej nie rozbryzgiwały wiecznie stojących kałuż wody, które odkąd pamiętam znajdowały się w tych samych miejscach. Stawało się cicho i mniej śmierdząco, chociaż przechodzenie obok nie domkniętych bram starych, zaniedbanych kamienic nie napawało optymizmem. Światła latarń mieszały się z blaskiem wywołanym przez wschodzące słońce, ale do miejsca gdzie się obecnie znajdowałem ten blask nigdy nie dochodził. Podwórze skazane na obmacywanie leniwym i niewyraźnym światłem często psującej się latarni było świadkiem odrażającej kopulacji.
Nie dochodził mnie żaden szelest czy nawet sapanie, które dawałoby wyobrażenie o tym czego świadkiem stawałem się przypadkiem. Nie wiedziałem dlaczego ukrywam się, pomimo lekkiego zażenowania, w półmroku opierając się o lekko uchylone drzwi. Obserwując co raz wyraźniej przeciwległy kąt podwórza czułem się jednocześnie fatalnie, ale dodawałem sobie otuchy faktem, że nadejdzie dzień i wszystko się skończy. Bo przecież nie może trwać w nieskończoność. Chłopak przestał na moment i gdy tak sobie rozmyślałem spojrzał w moim kierunku wystarczająco długo, że mogłem dostrzec bladość jego twarzy i zrozumieć, że mnie zauważył. Dopiero jednak wtedy gdy rozpoczął swój szaleńczy bieg w moim kierunku zacząłem się wycofywać do wnętrza kamienicy.
Wbiegając schodami do góry miałem nadzieję, że sobie odpuści i wróci do swojej towarzyszki, zamiast uganiać się za jakimś obcym facetem. Płomienne nadzieje. Korytarz ostatniego piętra, na które dostałem się niesamowicie sprawnie, zakończony był ślepymi drzwiami – przed laty prowadziły na strych, a teraz odbierały nadzieję takim jak ja. Osaczony, bez wyjścia, szarpałem bez rezultatu za klamkę i błagałem niebiosa aby drzwi wreszcie ustąpiły i dały mi umknąć przed tą okropną sytuacją. Nic z tego. Odgłos kroków zbliżał się niesamowicie szybko, co wywoływało u mnie falę coraz większego niepokoju. Na chwilę goniący mnie mężczyzna musiał się zatrzymać, nie słyszałem jak pokonuje kolejne stopnie – pewnie zbierał siły szykując siły przed decydującym starciem. Wreszcie energicznym ruchem, oddającym jego determinację, ruszył w moim kierunku i stanęliśmy twarzą w twarz.
Staliśmy patrząc na siebie – był niski, krępy, niższy ode mnie, ale za to o wiele lepiej zbudowany. Szerokie bary stanowiły pewne oparcie dla jego potężnej głowy pewnie osadzonej na karku. Krótko ostrzyżonej, co jeszcze bardziej demonizowało siłę mojego przeciwnika. Tak go traktowałem. Jak przeciwnika. Przyglądał mi się czarnymi jak górska noc oczami i uśmiechał się. Jego uśmiech to był proces: kąciki ust rozstępowały się wolno jak brama starej rezydencji ukazując śnieżnobiałe zęby. Doskonale utrzymane. Stojąc przy drzwiach, które nigdzie nie prowadziły, ogarnięty strachem przed tym co sobie wyobrażałem, musiałem wyglądać naprawdę komicznie. Miałem nadzieję, iż drzwi pod wpływem mojej woli ustąpią i uda mi się wyrwać na wolność. Wyobrażałem sobie, że za chwilę do mnie doskoczy i rozkwasi mi twarz, przestawałem jednak odczuwać strach, jaki odczuwałem jeszcze przed chwilą gdy uciekałem przed nieznajomy.
Nagle, gdy skomplikowany proces tworzenia uśmiechu na jego twarzy zakończył się, odwrócił się na pięcie i ruszył schodami w dół. Gestem zwycięstwa wodził czubkiem palca wskazującego po poręczy. Tym samym wyrażał pogardę do mojej osoby i tego wszystkiego co sobą reprezentowałem. Że byłem tam gdzie byłem, że stałem w bramie, że uciekałem by schronić się za parawanem nocy. Pragnienie zemsty, odwetu to odruch czysty w swojej intencji – daje możliwość samooczyszczenia i stania się kimś innym niż się jest za maską obojętności przywdziewanej każdego ranka. Dla wygody lub ze strachu . Z tych powodów i wielu jeszcze innych, gdy nieznajomy stawiał pierwszy krok na schodach w kierunku swojej przyjaciółki, skoczyłem mu na plecy.
Całą złość i nienawiść, bezsilność i energię skumulowałem na tej jednej figurze, której celem miało być wyeliminowanie świadka mojej porażki. Chociaż nie samej porażki. Zrzuciłem go ze schodów, staczał się w piekielnym tempie, ledwo z nim podążałem. Na każdym półpiętrze musiałem mu wymierzać kolejne, silniejsze kopniaki by zmusić jego obolałe ciało do dalszego staczania się. Po trzecim, czwartym uderzeniu na korpus nie czułem się tak dobrze jak za pierwszym – kolejne uderzenia zadawałem z precyzją godną rzemieślnika, a nie artysty: raz w okolice serca, raz nerek, innym razem wątroby. Ale zawsze decydowało położenie ciała względem mojej nogi.
Wtedy spojrzała na mnie dziewczyna mojej ofiar , trudno było zauważyć kiedy zamieniliśmy się rolami. Nie wiem czy poszła za nim z czystej ciekawości zobaczenia jak jej facet rozkwasza mordę innemu facetowi, czy też z powodu troski o niego. Jej spojrzenie mówiło jednak bardzo wiele. Chłopak leżał tuż przy wejściu do kamienicy, w kałuży czarnej krwi, strasznie śmierdział i wydawał z siebie dźwięki podobne do tych jakie wydaje zdezelowany silni samochodowy. Nie miałem się zamiaru schylać i sprawdzać czy jeszcze żyje.
Przekroczyłem go, wykrzywiony był jakoś dziwnie, prawie jak ja kiedyś i Konstancji, i przesunąłem się między dziewczyną a uchylonymi drzwiami. Chciałem się oddalić i wmieszać się w ciszę, która przez jakiś czas otulać będzie tę część Miasta. Skryć się w jej ramionach udać się do domu. Do domu jaki sobie wymarzyłem zeszłej nocy i jaki sobie zbuduję. Na zrujnowanych karierach, innych domach i krzyku tamtej dziewczyny.
Noc wypuszczała mnie powoli ze swoich ramion.....

KONIEC

sobota, 22 listopada 2008

Witam

Witam

pojawiłem sie w tym szybkim, szerokim i pustym świecie blogerów, w głównej mierze grafomanów, kórzy mają możliwość wylewania całej wanny słów (co zawsze było możliwe), ale co gorsza mają też możliwość publikacji swojego bełkotu w sieci. NIe wiem czy to jest dobre - wydaje sie że nie jest złe, do czasu gdy nie ma możliwości zmuszania do czytania tego wszystkiego przez innych użytkowników sieci.

Jestem PISARZEM i pisze dla siebie - czytajcie to sobie do woli, komentuje do woli - jeżli znajdę czytelników to dobrze jeżeli nie znajdę to świat sie nie zawali.......

Będę pisał o:
- literaturze
- moich odczuciach związanych z JL Borgesem (JLB)
- popkulturze i miałkości tego co nazywa sie kulturą i tego ci sie z tym robi

W ogółe będę czasami WKURWIONY, ale taki juz jestem

do zobaczenia